Geoblog.pl    seba673    Podróże    Chiny 2010... i może coś więcej    Pierwszy dzień trekkingu
Zwiń mapę
2010
18
paź

Pierwszy dzień trekkingu

 
Laos
Laos, Nong Khiaw
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 19647 km
 
Dzisiejszy dzień jak i następny zapowiadał się bardzo interesująco. Już wczoraj wykupiłem w jednej z tutejszych agencji turystycznych dwu dniowy trekking po wspaniałych okolicznych terenach. Lasy, góry, rzeki, wodospady, wioski mniejszości etnicznych to wszystko czekało mnie podczas tych dwóch dni. Po porannej pobudce, przepakowaniu swoich rzeczy do małego plecaka, zjedzeniu śniadania i wykwaterowaniu z Bungalowu udałem się na drugi brzeg rzeki w Nong Khiaw gdzie znajdowało się biuro turystyczne(organizator mojego trekkingu). Na miejscu spotkałem poznanych wczoraj Anglików (Fiona i Ben), Szkota i Francuzkę, z którymi miałem spędzić dwa następne dni. Za przewodnika miał nam służyć Laotańczyk o imieniu (znowu nie zapamiętałem, ale jak się potem okazało było to przezwisko oznaczające dosłownie „gruby”). W gruncie rzeczy rzeczywiście nie był tak szczupły jak większość Laotańczyków. Punktualnie o dziewiątej pod agencję podjechał bus, którym po zapakowaniu naszych rzeczy udaliśmy się kilka kilometrów w dół rzeki. Po dojechaniu na miejsce mogliśmy rozpocząć nasz dzisiejszy trekking. Kilka następnych godzin upłynęło nam na wspaniałej podróży pomiędzy przepięknymi polami ryżowymi, przecinającymi naszą drogę, co jakiś czas strumieniami oraz oczywiście nieprzeciętnymi górami rozciągającymi się dookoła. Większość drogi umilały nam opowieści naszego przewodnika dotyczące kultury zamieszkujących te rejony plemion. Podczas kilku tych pierwszych godzin zjedliśmy (nie to żeby się najeść) chyba kilkanaście rodzajów przedziwnych roślin napotykanych po drodze, aż dziw bierze, że większość ich tutaj rosnących ma swoje zastosowanie w tutejszej kuchni. Po kilku godzinach wędrówki udało nam się dotrzeć do jednej z pierwszych wiosek, które mieliśmy odwiedzić. W miejscu tym zamieszkiwało około 23 rodzin, z czego większość mieszkańców w czasie, kiedy przybyliśmy w to miejsce aktualnie pracowała na polach ryżowych. Wioska była naprawdę niepowtarzalna, większość zabudowań była wzniesiona z drewna oraz oczywiście bardzo tutaj popularnego i rosnącego dosłownie wszędzie bambusa. Domostwa wyróżniały się izbami położonymi na dosyć wysokich palach (około dwa metry na ziemią) dzięki takiemu rozwiązaniu większość życia rodzinnego toczyła się pod domem. W takim właśnie miejscu zjedliśmy nasz pierwszy posiłek podczas tego trekkingu. Ku naszemu zaskoczeniu nie był on jednak przygotowany przez miejscowych a przez naszego przewodnika (przyniesiony z Nong Khiaw). Ale muszę przyznać, że by naprawdę smaczny (po kilku godzinach chodzenia pewnie cokolwiek by to nie było powiedziałbym to samo). Omlety z warzywami, trochę mięsa, ryż (po tym trekkingu wreszcie zacznę odróżniać „sticky rice” od „steam rice”) oraz sporo chili. Jak się podczas naszej wędrówki zdążyliśmy już zorientować nasz przewodnik po prostu ubóstwiał chili dodając je prawie do każdego posiłku. Mówiąc szczerze chyba także uzależniłem się od tego tutejszego specjału. Biorąc pod uwagę jego dostępność w tym rejonie gdzie kilkukrotnie widzieliśmy pola z krzaczkami chili jak i w samej wiosce spore ilości suszących się na słońcu owoców tego specjału. Po spożywaniu posiłków za pomocą sztućcu w domu i pałeczkami podczas dotychczasowej mojej podróży tym razem nadszedł czas na jedzenie rękoma (tylko tak je się w odwiedzanych przez nas wioskach no może z wyjątkiem zup). Gdy już porządnie się najedliśmy udaliśmy się w dalszą drogę zahaczając jeszcze o niepozorną wioskową szkołę. Zapomniałem dodać, że zanim wyjechaliśmy z Nong Khiaw zakupiliśmy trochę przyborów szkolnych (głównie długopisy i zeszyty), które mieliśmy rozdać w odwiedzanych przez nas podczas tego trekkingu „placówkach dydaktycznych”. Szkoła wyglądała naprawdę ubogo, oprócz drewnianych ławek, tablicy i nauczyciela podobieństwa z tym, co widziałem u nas podczas dzieciństwa się kończyły. Gdy tylko weszliśmy do małej chatki, w której się mieściła dzieci się bardzo ucieszyły (głównie w wieku 6-10 lat). Ben spróbował nawet swoich sił, jako nauczyciel próbując nauczyć dzieciaki kilku słów po angielsku. Oczywiście nie obyło się także bez próby nauczenia nas (zagraniczniaków) kilku słów po Laotańsku. Muszę przyznać, że dzieciaki z językiem Angielskim lepiej sobie poradziły niż my z Laotańskim. Po kilkunastu minutach było trzeba niestety opuścić to niezwykle radosne (mimo dosyć biednego społeczeństwa) miejsce i udać się w dalszą drogę. Po kilkudziesięciu kolejnych minutach udało nam się dotrzeć do jednej z wielu ulokowanych pośród pól ryżowych chatek (miejscowa ludność podczas zbierania ryżu chroniła się tutaj między innymi przed deszczem, jadła posiłki czy też po prostu odpoczywała). Tam też poznaliśmy kilkoro Laotańczyków, którzy właśnie segregowali ryż (puste ziarna od pełnych) oczywiście bez pomocy, jakich kol wiek maszyn. Chwilkę odpoczęliśmy w tym miejscu i udaliśmy się dalej. Po kilkudziesięciu następnych minutach wędrówki spotkaliśmy grupkę mieszkańców wioski, którą niedawno odwiedziliśmy zbierającą ryż z pól położonych na zboczach gór. Tym razem także odbywało się to bez pomocy jakichkolwiek maszyn, ręcznie z każdego źdźbła był dokładnie odzyskiwany ryż. Oczywiście nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie spróbowali uczestnictwa w zbieraniu ryżu czy też w jego późniejszym segregowaniu. Gdy już się „narobiliśmy” udaliśmy się do jednej z niżej położonych chatek gdzie czekał na nas „wójt” wioski. Gdy usiedliśmy wygodnie na bambusowej platformie, wyrwał z ziemi jakąś roślinę i dał nam do jedzenia jej korzenie (z tego, co się orientuję były to słodkie ziemniaki) jednak, jeśli chodzi o mnie to ugotowane smakowały mi dużo lepiej. Po tym miłym spotkaniu udaliśmy się dalej, tym razem już do ostatniej wioski gdzie mieliśmy zanocować. Dotarliśmy do niej tuż przed 17, wioska okazała się sporo większa od tej odwiedzonej przed południem, mieszkało w niej ponad 50 rodzin. Większość domostw była pozbawiona prądu, który był włączany tylko w określonych godzinach (generator). Jak się okazało w miejscu, w którym mieliśmy przenocować kilka godzin wcześniej została zakwaterowana dwójka Francuzi z innej grupy. Niestety brakowało, więc dwóch miejsc dla mnie i naszego przewodnika. Na szczęście udało się załatwić nocleg u jednej z rodziny, w gruncie rzeczy na pewno będzie to spore doświadczenie. Chatka okazała się dosyć duża z izbą (dla rodziny) i dwoma łóżkami dla gości oraz niewielkim paleniskiem pośrodku. Zanim się ściemniło udaliśmy się na pobliskie „boisko” gdzie kilka osób z wioski (głównie dzieci) grało w coś, co można było nazwać „siatko noga” oczywiście nie omieszkaliśmy spróbować gry z mieszkańcami. Muszę przyznać, że nawet dobrze nam to wychodziło. Cała gra się tak rozkręciła, że przerwaliśmy ją dopiero, kiedy zrobiło się tak ciemno, że nie było widać piłki (zrobionej z bambusa). Udaliśmy się, więc na przygotowywaną przez mieszkańców kolację, na naszych oczach dwie kobiety skubały właśnie z piór jeszcze „świeże” kury na smaczną zupę. Na kolację oprócz zupy nie mogło oczywiście zabraknąć ryżu, sporej ilości warzyw, uwielbianego przez naszego przewodnika chili oraz jajek. W czasie spożywania naszego posiłku dołączył się do nas syn „wójta” wioski przynosząc dwie butelki wyśmienitego Lao Lao (alkohol robiony z ryżu). Nie mogliśmy oczywiście odmówić tak „wysoko” postawionej osobie. Tak więc kolejne godziny toczyły nam się bardzo wesoło, Ben zafundował nam nawet w pewnym momencie znakomite wykonanie „Ring Of Fire”. Gdy Kolacja dobiegła końca (i Lao Lao się skończyło) postanowiliśmy udać się jeszcze na krótki (taki przynajmniej był zamiar) spacer po głównej drodze wioski. Było to naprawdę niesamowite uczucie chodząc pomiędzy bambusowymi chatkami w kompletnej ciemności rozświetlanej jedynie przez wychodzący, co jakiś czas za chmur księżyc. Po kilku minutach spotkaliśmy Laotańczyka, który okazała się dawnym znajomym naszego przewodnika. Zostaliśmy przez niego zaproszeni do domu, oczywiście nie wypadało nam odmówić. Gdy weszliśmy do środka i wszyscy usiedli na podłodze (razem było nas chyba z 10 osób) ponownie zostaliśmy poczęstowani Lao Lao (tym razem dużo mocniejszym). Atmosfera była naprawdę coraz lepsza, niestety po kilkudziesięciu minutach było trzeba się zbierać, ponieważ jutro z rana czekała nas wczesna pobudka i dalszy trekking. Na pożegnanie wykonaliśmy dla naszych nowych przyjaciół (ja niestety nie znałem słów, ale dawałem z siebie, co tylko mogłem) hymn ku chwale Szkocji (hmm. Ale dlaczego akurat to, nie mam pojęcia).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (11)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Basia
Basia - 2010-11-01 20:52
Widziałam niedawno kolekcję elementarzy z kilkudziesięciu krajów swiata. Była (był) tam między innymi zwykła wypolerowana deseczka na której uczniowie pisali, w domu się tego uczyli, rano w szkole wycierali wczorajsze zapiski i pisali to co dziś nauczyciel dyktował. Nie pamiętam z jakiego kraju pochodzi ten elementarz ale szkoła przez Ciebie odwiedzana jest chyba bogatsza
 
 
seba673
Sebastian Woźniak
zwiedził 6% świata (12 państw)
Zasoby: 126 wpisów126 146 komentarzy146 1093 zdjęcia1093 0 plików multimedialnych0