Drugi dzień trekkingu niestety nie rozpoczął się dla wszystkich zbyt przyjemnie. Po wczorajszej kolacji (i Lao Lao) Anglicy troszeczkę się pochorowali, (jeśli można to tak nazwać). Padły nawet z ich strony odważne deklaracje, że był to pierwszy i ostatni raz, kiedy pili tego rodzaju alkohol. Jeśli chodzi o mnie to jedyny problem, jaki się pojawił to pobudka (niezamierzona) już o godzinie 5 rano. W związku z tym, iż nocowałem w domu jednej z rodzin Laotańskich, już tak wcześniej obudził mnie zapach śniadania przyrządzanego na palenisku dosłownie ze 3 metry od mojej głowy. No ale nie miałem, co narzekać w końcu to ja tutaj byłem gościem. Gdy już wszyscy się rozbudzili udaliśmy się na nasze śniadanie ponownie przyrządzone przez mieszkańców wioski. Jednak przyznam się szczerze, że jak dla mnie była to trochę za wczesna pora i niestety za dużo nie zjadłem. Około godziny 9 było trzeba się zebrać i ruszyć dalej. Zanim opuściliśmy wioskę udaliśmy się do leżącej na wzgórzu szkoły. Sam budynek, jako jedyny w okolicy był murowany, znajdowały się w nim cztery klasy gdzie były prowadzone zajęcia. Rozdaliśmy nasze ostatnie długopisy i zeszyty, które zakupiliśmy jeszcze wczorajszego dnia i ruszyliśmy dalej. Początek trasy był bardzo ciekawy, przedzieranie się przez mieniące się rożnymi odcieniami zieleni pola ryżowe oraz liczne strumyki. Niestety po około godzinie trekkingu warunki się zmieniły i przyszło nam przedzierać się przez dosyć gęste „krzaczory” (jeśli chodzi o mnie to nie za bardzo lubię tego typu roślinność). W międzyczasie Ben dalej odchorowywał wczorajszy wieczór. Po około półgodzinie udało nam się w końcu wyjść z tego krzaczastego lasu i dojść do dużo ciekawszych scenerii. Wysokie drzewa, rzeczki, kaskady wodne można powiedzieć, że krajobraz troszeczkę przypominał dżunglę. Po kilku godzinach wędrówki dotarliśmy do rzeki Nam Ou (największa w tym rejonie) gdzie czekał na nas transport (długa łódź), którym mieliśmy się przeprawić na drugi brzeg. Gdy tylko znaleźliśmy się po przeciwległej stronie rzeki ruszyliśmy w kierunku znajdującego się kila kilometrów dalej wodospadu. Droga zajęła nam około 1,5 godziny, podczas której sporo się działo. Mijaliśmy niezliczoną ilość strumieni, kaskad wodnych oraz wspaniałą przyrodę ożywioną w tym niezliczone gatunki ptaków i przepięknych motyli. Nie zabrakło również przerwy, podczas której mogliśmy skosztować grejpfrutów (lub czegoś podobnego w smaku) zerwanych prosto z drzewa. Jeśli chodzi o wodospad to może nie był on zbyt imponujących rozmiarów, ale brak turystów oraz miejsce tuż pod spadkiem wody gdzie można było się wykąpać sprawił, że na pewno mile będę wspominał wizytę w tym miejscu. Gdy wszyscy się już odświeżyli, no może oprócz naszego przewodnika, który przygotowywał dla nas obiad (ktoś musiał). Niestety ponownie było do wyboru to samo, trochę już mi się znudziły omlety, sticky rice i chili w różnych postaciach. Po obiedzie ruszyliśmy w drogę powrotną nad rzekę. Gdy już tam się znaleźliśmy wsiedliśmy na łódź, która zabrała nas do Nong Khiaw. Droga powrotna zajęła nam około 45 minut, podczas której ponownie mogłem podziwiać niesamowite okolice tej przepięknej rzeki (ta sama, którą płynąłem z Luang Prabang kilka dni temu). Gdy tylko dotarliśmy do wioski pożegnałem się ze wszystkimi i udałem się na poszukiwanie noclegu. Miałem nadzieję, że uda mi się zakwaterować w tym samym tanim bungalowie, co ostatnio za 20000 kip. Niestety wszystkie miejsca w chatkach były już zajęte na szczęście w tym samym „ośrodku” mieli także inne możliwości. Dla odmiany był to zrobiony z drewna i bambusa budynek z kilkoma oddzielnymi pokojami, to właśnie w jednym z nich postanowiłem spędzić najbliższą noc. Jutrzejszego ranka zaczynam „operację” podróż do granicy z Tajlandią, pierwszy odcinek Nong Khiaw - Oudomxai.