Z dzisiejszego dnia nie mam zbyt wiele do opisywania. Bo co mogło się zdarzyć podczas siedmiogodzinnej jazdy autobusem z Mae Hong Son do Chiang Mai. A no zdarzyło się trochę i to już na samym początku. Mimo że wyjechaliśmy z miasta 5 minut przed czasem (bardzo się zdziwiłem) to już po 3 km zajechaliśmy do warsztatu samochodowego. Jak się okazało mechanicy robili coś z przednim kołem (szkoda tylko, że w czasie kursu). Zanim wszystko z powrotem poskładali minęło prawie 1,5 godziny. Tak więc już na samym początku załapaliśmy „lekkiego” opóźnienia. Do Chiang Mai zamiast o szesnastej przyjechaliśmy dopiero około osiemnastej. Jak tylko wysiałem z autobusy zacząłem się rozglądać za biletem do Bangkoku. Ilość firm „zajmujących” się tą trasą była tak ogromna, że wybieranie i odwiedzanie wszystkich nie miało większego sensu (ceny były prawie jednakowe), zdecydowałem się, więc na pierwszą lepszą i mogłem się cieszyć biletem na kurs za dwa dni (dzienny). W związku z tym, iż nocleg tym razem postanowiłem znaleźć bliżej centrum (ostatnio nocowałem koło dworca autobusowego, oczywiście w guesthousie) musiałem znaleźć jakiś tani transport. Za 60 Bahtów (2$) mogłem natychmiast wynająć tuk tuka jednak jak dla mnie było to zbyt dużo. Postanowiłem poczekać kilkanaście minut aż zbierze się więcej osób i koszty uda się podzielić. Moje czekanie (20 minut) opłaciło się, za transport do centrum zapłaciłem 20B. Gdy wysiadłem z pojazdu zabrałem się za poszukiwanie noclegu. Nie musiałem długo szukać już po kilku minutach znalazłem ciekawe lokum za 200 B z upustem 170 B i do tego z WiFi. Po krótkim odpoczynku i odświeżeniu (jak znalazł po 9 godzinach jazdy) postanowiłem udać się jeszcze dzisiejszego wieczora na znajdujący się około 1km od centrum starego miasta nocny market. Jak zaplanowałem tak też zrobiłem. Już sama trasa dostarczyła sporej ilości wrażeń. Muszę przyznać, że było w tym mieście coś, co sprawiało, że miało swój własny niepowtarzalny klimat. Sporo nowoczesnych hoteli a koło nich budki z tanim jedzeniem. Co jakiś czas po drodze przejdzie jakiś słoń a w gruncie rzeczy słoniątku (zdjęcia za opłatą). Do nocnego marketu dotarłem po kilkudziesięciu minutach (bo gdzie miałem się śpieszyć?). Przechadzając się pomiędzy stoiskami próbowałem na siłę znaleźć coś, co mnie zainteresuje, jednak o to było naprawdę trudno. Zagłębiając się w kolejne uliczki natknąłem się w końcu na coś bardzo, bardzo ciekawego a mianowicie moje ulubione Pancake. Oczywiście nie mogłem przegapić okazji i zamówiłem sobie przepyszne jedzonko z bananami i czekoladą. Co prawda nie było to samo, co np. w Vang Vieng w Laosie, ale nie żałowałem wydanych 40 Bahtów. Pochodziłem jeszcze kilkanaście minut pomiędzy straganami i zabrałem się w drogę powrotną. Na jutrzejszy dzień zaplanowałem zobaczyć kilkanaście świątyń, z których słynie Chiang Mai. W końcu mogłem także się wyspać.