Po kolejnej pobudce razem z kogutami (dla niewtajemniczonych przeczytać poprzedni wpis) i zjedzeniu kolejnego przepysznego Pancaka z bananami i miodem udałem się do biura turystycznego, w którym wykupiłem wczorajszego dnia wycieczkę kajakową. Gdy dotarłem na miejsce pozostało mi chwilkę poczekać i o godzinie 9:30 mogłem już wsiąść do podstawionego Tuk Tuka. W grupie liczącej 15 osób (w tym trzech przewodników) znajdowało się sporo Koreańczyków, dwójka Japończyków Francuzi oraz Holenderki. Podróż do oddalonego jakieś 17 km od miasta miejsca zwodowania naszych kajaków zajęła nam około pół godziny. Na miejscu oczywiście nie mogło zabraknąć krótkiego szkolenia (tylko trzy osoby miały kiedykolwiek styczność z takim sprzętem, nie ukrywam, że byłem jedną z nich), po którym musieliśmy się przeprawić na drugi brzeg rwącej górskiej rzeki. Gdy tam dotarliśmy (niektórym wyszło to lepiej niektórym gorzej) pozostało nam udać się do pierwszej zaplanowanej na dzisiejszy dzień atrakcji. Była to Jaskinia Słonia, szczerze powiedziawszy dosyć mocno się na niej zawiodłem. Była to raczej niewielka grota aniżeli jaskinia, znajdował się w niej ołtarz z kilkoma posągami Buddy oraz formacja skalna przypominająca słonia (stąd nazwa jaskini/groty). Po dosłownie kilku minutach opuściliśmy to miejsce i udaliśmy się w półgodzinny trekking do znajdującej się dalej tajemniczej wodnej jaskini. Dlaczego wodnej, rozwiązanie jest bardzo prostej, dostęp do niej możliwy był tylko poprzez wypływającą z niej rzekę. Aby urozmaicić zwiedzającym eksplorowanie tego niesamowitego miejsca postanowiono użyć nadmuchiwanych kół. Tak więc naszym zadaniem było wejście do takiego koła i powoli przy pomocy umieszczonych w jaskini lin (tylko na niektórych odcinkach) poruszanie się po niesamowitych tunelach. Oczywiście zanim udaliśmy się do środka każdy został wyposażony w czołówki z niewielkimi akumulatorkami. Rzeka w jaskini zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, o ile na początku trasy wspomagały nas liny (płynęliśmy pod prąd) to po kilku minutach było trzeba już sporo się namachać rękoma, aby płynąć w odpowiednim kierunku. Bardzo ciekawie było w połowie trasy, kiedy zrobiło się na tyle płytko, że było trzeba wyjść ze swoich nadmuchiwanych kół i brodzić prawie na czworaka (dosyć niski strop) kilkanaście metrów. Po tym odcinku liny się skończyły i tak jak wspomniałem pozostała nam siła własnych mięśni. Po koło 20 minutach pływania po jaskini przewodnik dał znać do powrotu. Tym razem było już trochę łatwiej, ponieważ wracaliśmy z prądem. Gdy wszyscy opuścili już jaskinie na zewnątrz czekał na nas przygotowany przez pozostałych dwóch przewodników lunch. Muszę przyznać, że jedzeniem byłem mile zaskoczony, po posiłkach organizowanych podczas poprzednich wykupowanych wycieczek nie spodziewałem się czegoś sycącego i dobrego. Na obiad została nam zaserwowana spora ilość ryżu z warzywami, pieczywo oraz po dwa spore szaszłyki (coś przepysznego) do tego każdy dostał po butelce wody (już druga dzisiejszego dnia wliczona w cenę). Po tym dosyć sycącym posiłku i powrocie nad rzekę gdzie pozostawiliśmy swoje kajaki nadszedł czas na wielce oczekiwany przeze mnie spływ górską rzeką. Mimo że nie była ona zbyt trudna technicznie to w kilku miejscach naprawdę robiło się ciekawie. Podczas dwu godzinnego spływu przepływaliśmy przez kilka mniejszych lub większych spiętrzeń wody, które dostarczały naprawdę sporego zastrzyku adrenaliny. Muszę dodać, że dostałem kajak jednoosobowy a po tym, co widziałem podczas spływu przyznaję, że było to chyba najlepsze rozwiązanie. Podczas przemieszczania się po rzece w miejscach gdzie znajdowały się spiętrzenia wody kilka załóg miało parę wywrotek. Mimo że nie wyglądały one zbyt przyjemnie na szczęście nikomu nic się nie stało i można było dalej kontynuować spływ. Po około dwóch godzinach (tuż po piętnastej) dotarliśmy do znajdującego się przy rzece ( jednego z wielu) barów/restauracji/parku wodnego znajdującego się w odległości około 3 km przed Vang Vieng. Był to istny raj dla, „tubingowców” którzy po wypożyczeniu nadmuchiwanych kół byli wywożeni kilka kilometrów w górę rzeki i mając cały dzień przed sobą mogli spływać nią do Vang Vieng. Oczywiście po drodze zatrzymując się we wspomnianych lokalach i kosztując niesamowitej ilości trunków (głównie z zawartością alkoholu). Bardzo ciekawie wyglądało wchodzenie do takich lokali albo raczej wpływanie. W związku z dosyć sporym nurtem zatrzymanie się przy upatrzonym lokalu stanowiło spory problem, dlatego na brzegu zawsze znajdowały się osoby, które po zgłoszeniu chęci przez „tubingowca” na odwiedzenie baru rzucali mu linę i ściągali go w kierunku brzegu. Jeśli chodzi o naszą grupę (kajakowców) kilka osób zdecydowało się jedynie na wykonanie skoku do wody z niesamowicie wysokiej platformy. Na jej szczycie była zamieszczona lina, której wystarczyło się uczepić i w odpowiednim miejscu (po rozbujaniu) wskoczyć do rzeki. Nie będę ukrywał, że raz spróbowałem takiego czegoś i muszę przyznać, że przeżycie było niesamowite. Wysokość, szybkość i rwąca rzeka kilka metrów pod nogami sprawiała, że serce biło mi mocniej zarówno przed skokiem, w czasie jak i kilka minut po nim. Po tych niesamowitych emocjach pozostało nam udanie się dalej rzeką do Vang Vieng gdzie dotarliśmy tuż przed zmrokiem. Po pamiątkowych zdjęciach uczestników spływu każdy udał się we własną stronę. Zanim wróciłem do swojego Guesthousu zakupiłem na jutrzejszy dzień bilet do Luang Prabang. Czekała mnie, więc dosyć długa, bo ponad sześciu godzinna podróż autobusem. W związku z tym, iż na tej trasie nie kursowały autobusy lokalne „musiałem” zadowolić się autokarem VIP (narzekać mogłem tylko na cenę biletu).