W związku z tym, iż podczas pierwszej mojej wizyty w Bangkoku miałem do dyspozycji tylko jeden dzień i to nawet nie cały (już o dwudziestej wyjeżdżałem na Ko Tao) zdecydowałem się na odwiedzenie atrakcji turystycznych główne w pobliżu Grand Palace. Jednak za nim to nastąpiło musiałem zebrać swoje manatki z pokoju i oddać klucze. Niestety Check Out był o godzinie 11 a nie chciałem płacić za kolejną dobę, której i tak bym nie wykorzystał. Po wykwaterowaniu zaniosłem swój plecak do przechowalni znajdującej się w agencji turystycznej, w której wczorajszego dnia wykupiłem bilet na Ko Tao i przechodząc przez najbardziej zatłoczoną turystyczną ulicę udałem się w kierunku kompleksu pałacowego. Droga nie zajęła mi zbyt dużo czasu i już po godzinie mogłem wejść do pierwszej z zaplanowanych na dzisiaj świątyń a mianowicie Wat Pho. Zanim jednak przekroczyłem jej bramy spotkała mnie bardzo ciekawa rozmowa. Przed samą świątynią zaczepił mnie bardzo sympatyczny Tajlandczyk (domyślałem się, że był kierowcą tuk tuka) z wielką pompą zaczął opowiadać, jaki to Bangkok jest wspaniały i że mam szczęście, że akurat dzisiaj postanowiłem go odwiedzić. Jak się okazało (według jego słów) tego dnia obchodzone było jakieś ważne Tajskie święto (wcześniej o żadnym nie słyszałem) i dzięki temu wstęp do większości atrakcji na terenie Bangkoku był bezpłatny. Był jednak mały haczyk, okolice Pałacu otwierali dopiero po 14 a aktualnie była możliwość zwiedzenia świątyń znajdujących się kilka kilometrów na wschód. W tym momencie „miły” Tajlandczyk ujawnił swoje zamiary i zaproponował prawie darmowe podwiezienie w te rejony, wszakże paliwo tego dnia miało być refundowane przez rząd. W czasie tej rozmowy ledwo powstrzymywałem się od śmiechu, czego to ludzie nie potrafią wymyślić, aby wyciągnąć trochę kasy od biednego zagranicznego turysty. Oczywiście bez chwili namysłu (po skończonym monologu) odmówiłem i udałem się do znajdującej się sto metrów dalej świątyni, (która według tuk tukarza miała być zamknięta) wstęp kosztował mnie jedynie 50 Bahtów. Napisałem jedynie, ponieważ koszt wstępu do następnej atrakcji a mianowicie do Wat Phra Kaew będzie mnie kosztował aż, 350 Bahtów a mimo wysokiej ceny raczej jest to miejsce, którego podczas wizyty w Bangkoku nie można nie zobaczyć. Wracając do mojego zwiedzania, świątynia okazała się nadzwyczaj przepiękna, z niesamowitą ilością posągów buddy mieniących się na złocisty kolor oraz z przepiękną architekturą wyróżniającą się niezwykłą kolorystyką. Moją uwagę zwróciły niewątpliwie ogromne stupy ozdobione kolorową chińską porcelaną. W cenie biletu, który nabyłem zawierała się także możliwość odwiedzenia jednej z największych atrakcji całego kompleksu, jaką niewątpliwie był wielki posąg leżącego buddy. Muszę przyznać, że prawie 50 metrowa figura o 15 metrowej wysokości wprawiła mnie w osłupienie. Po opuszczeniu tego niesamowitego kompleksu udałem się w kierunku Wat Phra Kaew która znajdowała się na tym samym terenie, co Grand Palace, niestety ta druga z budowli była zamknięta dla zwiedzających. Mimo niewielkiej odległości, jaką miałem pokonać, droga do świątyni zajęła mi ponad godzinę. Dlaczego tak dużo? Dlatego że po drodze (wzdłuż brzegu rzeki) natknąłem się na coś bardzo interesującego a mianowicie na targ staroci. A przyznam się szczerze, że właśnie takie miejsca naprawdę mnie interesowały. Bardzo ciekawą rzeczą, którą zauważyłem przechadzając się pomiędzy straganami była ogromna ilość sprzedawanych tutaj medalionów i figurek z wizerunkiem Buddy. Wydaje mi się wręcz, że ich kolekcjonowanie było w Tajlandii bardzo, ale to bardzo popularne. Świadczyły o tym choćby ogromne ilości osób przebierające, selekcjonujące i oglądające pod lupą małe, bo najwyżej 3 cm figurki. Na niektórych stoiskach można było wręcz spotkać profesjonalnie wydane katalogi tychże artefaktów. Natomiast to, co mnie najbardziej interesowało to numizmatyka i muszę przyznać, że się nie zawiodłem. W gąszczu stoisk z figurkami udało mi się także natknąć i na takie z monetami i banknotami (to przy nich spędzałem większość czasu) oczywiście nie mogłem sobie odmówić zakupu kilku ciekawych okazów. Gdy już się nachodziłem po tym bardzo ciekawym miejscu udałem się bezpośrednio do świątyni. Jak się okazało była ona niemiłosiernie zatłoczona, wstęp rzeczywiście okazał się tak drogi jak pisali w przewodniku, więc było trzeba sięgnąć głęboko do kieszeni i jakoś przeboleć te 350 Bahtów (miałem nadzieje, że się nie zawiodę). Zanim jednak udało mi się wejść na teren kompleksu musiałem wypożyczyć sobie długie spodnie w znajdującej się tuż koło wejścia wypożyczani. Na szczęście za spodnie pobierany był tylko depozyt w wysokości 200 B, który przy wyjściu był zwracany (o ile oczywiście bardzo modne spodnie by się komuś nie spodobały). Cala świątynia okazała się zdecydowanie warta ceny biletu, niesamowicie ozdobiona przepiękna budowla zdecydowanie wyróżniała się na tle tego typu budowli, które do tej pory widziałem w Tajlandii. Niestety we wnętrzu nie było można robić zdjęć a naprawdę byłoby, co fotografować. Oprócz świątyni na terenie kompleksu znajdowało się także kilka stup oraz przepiękne mury ze wspaniałymi malowidłami. Po odwiedzeniu świątyni oraz oddaniu swoich niebieskich spodni (zdecydowałem się jednak ich nie zatrzymywać) udałem się w stronę agencji turystycznej, (z której miałem odjechać na Ko Tao). Po drodze cały czas przechadzając się uliczkami, na których mijałem ponownie ogromną ilość stoisk z dobrze znanymi mi już figurkami Buddy. W związku z tym, iż miałem jeszcze sporo czasu do odjazdu mojego autobusu musiałem go sobie jakoś zagospodarować. Zwiedzania na dzisiejszy dzień miałem już dosyć, znalazłem, więc dosyć dobrą restauracje, w której było dostępne WiFi i przy okazji jedzenia obiadu lub obiadokolacji korzystałem z dobrodziejstw szybkiego Internetu. Gdy zbliżała się godzina 20 udałem się już pod samą agencję, zabrałem swój plecak i wraz z jedną z osób z personelu udałem się na miejsce odjazdu mojego środka transportu na Ko Tao. Autobus okazał się nadzwyczaj wygodny (wszakże to VIP) i punktualnie o godzinie 21 ruszyliśmy z Bangkoku. Zanim większość osób zasnęła został nam zaserwowany Francuzki film z rosyjskim dubbingiem (po prostu męczarnia). Podczas kilku następnych godzin prawie nic się nie działo, niestety ponownie za dużo nie udało mi się przespać, więc prawdopodobnie będę to odsypiał już na Ko Tao (wiedziałem, że tak będzie). To, co najciekawsze dzisiejszego dnia miało się dopiero rozpocząć. Tuż po godzinie piątej rano dojechaliśmy do Chumphon a mianowicie do położonego kilka kilometrów dalej portu. Niestety pogoda, jaka nas przywitała nie była zbyt optymistyczna, dosyć porywisty wiatr i co jakiś czas spadające z nieba krople deszczu. W takich warunkach (oczywiście pod dachem) przyszło nam czekać do godziny 7:45 kiedy to na przystań został podstawiony nowoczesny katamaran. Już sam widok morza, które rozciągało się przed nami raczej nie nastrajał optymizmem, co do naszego siedemdziesięciu kilometrowego rejsu na Ko Tao (około osiemdziesięciu minut). To, co działo się przez następne półtorej godziny na pewno zapamiętam na bardzo długo. Szczerze powiedziawszy jeszcze takiego ekstremalnego rejsu nigdy nie przeżyłem. Gdy wypłynęliśmy na pełne może niewielkie fale widoczne jeszcze z brzegu przerodziły się w niesamowity sztorm, (chociaż w tym aspekcie brak mi doświadczenia, aby z całą pewnością stwierdzić czy to już był sztorm). Trudno było mi ocenić z wnętrza katamaranu (całkowicie zakryty pokład, ale oczywiście z oknami) wysokość fal, ale myślę, że nie skłamię jak napiszę, że miały pewnie z sześć metrów wysokości. O ile początkowo rejs w takich warunkach był niesamowitą atrakcją. Kiedy to katamaran dosłownie wybijał się w powietrze by po chwili spaść z impetem w następną falę (przeciążenia niesamowite). To podczas całego rejsu niestety pewnie z 30% osób na pokładzie dotknęła choroba morska (na szczęście mi udało się wytrzymać). Nakręciłem kilka filmów z tego rejsu, ale itak nie oddadzą one pełnego obrazu tego, co przeżyliśmy. Do portu na Ko Tao dopłynęliśmy o dziwo o czasie tuż przed dziewiątą. Okazało się, że na katamaran w przeciwnym kierunku czekało bardzo dużo osób jak udało mi się dowiedzieć było to spowodowane odwołaniem podczas poprzednich dni sporej ilości kursów (głównie mniejszych i wolniejszych łodzi, które z taką pogodą po prostu nie były w stanie sobie poradzić). W tym miejscu muszę przyznać, że wybór tego operatora (dużo droższy od tradycyjnych łodzi okazał się strzałem w dziesiątkę). Co innego pogoda, którą pewnie będę miał na Ko Tao podczas kolejnych dni. Na szczęście nie miałem jakiś wyszukanych planów, więc w razie braku poprawy zawsze mogłem wrócić (o ile nie odwołają rejsów) na stały ląd gdzie jeszcze sporo mógłbym zobaczyć. Dalsza część w następnym wpisie.