Drugiego dnia mojej eksploracji okolic Kanchanaburi na skuterze, udało mi się wstać dosyć wcześniej, bo już o 8:30. Po spakowaniu swoich rzeczy i wykwaterowaniu z bungalowu udałem się do pierwszego na dzisiaj zaplanowanego miejsca a mianowicie do wodospadu Sai Yok Noi. Nie musiałem zbyt wiele czasu poświęcić, aby do niego dojechać gdyż znajdował się on jeszcze w obrębie miasta Namtok. Tak, więc po około 5 minutach mogłem się zachwycać wspaniałym widokiem tego niesamowitego tworu natury. Moje wrażenie psuła trochę ogromna komercjalizacja tego miejsca. No, ale tak to jest, jeśli taka atrakcja znajduje się prawie w centrum miasta, mam tutaj na myśli głównie łatwość dostania się do niej. Gdy nacieszyłem swoje oczy wodospadem i obecnymi dosłownie wszędzie straganami z pamiątkami wsiadłem ponownie na swój skuter i udałem się do długo przeze mnie oczekiwanej Hell Fire Pass. Niestety około 5 km od miasta zdarzyło mi się coś, co spowodowało, że musiałem zmienić tymczasowo swoje plany. Mianowicie złapałem gumę w tylnim kole. Nie pozostało mi nic innego jak prowadząc swoją maszynę udać się z powrotem w kierunku Namtok. Na szczęście podczas mojego powrotu (może po 5 minutach) zatrzymał się jeden z samochodów a kierowca zobaczywszy, co się stało zaproponował mi podwiezienie do miasta. Bardzo ucieszony tym gestem bez wahania się zgodziłem i po 2 minutach mój skuter był już na pace pickupa (dzięki za to, że w Tajlandii tak popularne są pickupy). Po następnych 10 minutach dotarliśmy do Namtok gdzie bez problemów udało się znaleźć warsztat, w którym moja dętka została naprawiona. A raczej wymieniona na nową, ponieważ stara była dosłownie w strzępach. Tak, więc po wydaniu nieoczekiwanych, 100B ruszyłem ponownie w drogę. Tym razem już bez przygód udało mi się dotrzeć do miejsca, w którym znajdowało się muzeum Hell Fire Pass a także początek drogi, którą kilkadziesiąt lat temu przetarli jeńcy wojenni budujący tutaj kolej do Birmy. Muszę przyznać, że muzeum było naprawdę wspaniałe, nowoczesne ze sporą ilością historycznych informacji oraz darmową mapą trasy, którą można było pokonać (według informacji) w około 3 godziny (tam i powrotem). Oczywiście już wcześniej zdecydowałem się na taki wariant, dlatego po zaopatrzeniu się w trochę prowiantu i wodę a także po zjedzeniu dosyć późnego śniadania ruszyłem w drogę. Cała trasa, którą można było pokonać liczyła cztery kilometry. W całości pokrywała się ona z trasą kolei, która jeździła tędy kilkadziesiąt lat temu. Niestety oprócz znajdujących się na niej, co jakiś czas drewnianych podkładów torowych nie wiele z niej zostało. Jednak mimo to przejście się jej trasą wywarło na mnie niesamowite wrażenie. Kaniony, które zostały na tej trasie wykute głównie rękoma kilkudziesięciu tysięcy jeńców wojennych, (z których kilka tysięcy poniosło śmierć) stanowiły nieodłączną część krajobrazu. Na tej trasie jeńcy wojenni wybudowali także kilka mostów jednak do dzisiejszych czasów żaden z nich się nie zachował głównie z powodu zniszczeń, jakie dokonywały alianckie bomby zrzucane w tych rejonach. Po około 40 minutach trekkingu niestety spotkała mnie nie miła niespodzianka okazało się, bowiem że reszta trasy (około 1,5 km) została zamknięta dla zwiedzających przez Tajską armię. No trudno nie miałem innego wyboru jak zawrócić do muzeum wszakże nie miałem zamiaru ryzykować spotkania z żołnierzami Królestwa Tajlandii. Droga powrotna zajęła mi około pół godziny i po krótkim odpoczynku udałem się w dalszą trasę. Tym razem miał to być położony kilkadziesiąt kilometrów dalej park narodowy a w jego obrębie kilka jaskiń i oczywiście wodospady. Na miejsce dotarłem po kilkudziesięciu minutach i jak się okazało informacje w przewodniku okazały się prawdziwe i wstęp niestety kosztował mnie 200 B. Plusem było to, iż na ten sam bilet mogłem odwiedzić kilka innych większych lub mniejszych jaskiń i wodospadów między innymi jaskinie Lawa oraz bardzo popularny wodospad Erawan. Po dojechaniu na parking znajdujący się kilka kilometrów w głębi paku udałem się do pierwszego z wodospadów. Muszę przyznać, że Sai Yok Yai jak i znajdujący się kilkaset metrów dalej wodospad Sai Yok Lek bardzo mnie zawiodły. Sytuację uratowały bardzo ciekawe naturalne źródła znajdujące się kilkaset metrów dalej oraz niezwykła jaskinia Kaeo. Mimo że nie była ona duża ani jakaś przesadnie piękna to trudności, jakie sprawiło mi przeciskanie się pomiędzy skałami w jej wnętrzu naprawdę dostarczyły mi sporych emocji (a takie coś właśnie lubię). Dziesięć minut, które w niej spędziłem (tak tylko 10 minut) były zdecydowanie najlepszymi w tym parku. Udało mi się zejść około trzy poziomy w głąb jaskini. Po wyjściu z środka udałem się na parking gdzie zostawiłem swój skuter a potem rozpocząłem swoją drogę powrotną do Kanchanaburi. Jednak pisząc drogę powrotną nie znaczyło to, że już dzisiejszego dnia nic się nie wydarzy, wręcz przeciwnie. Droga, którą sobie zaplanowałem także obfitowała w sporo atrakcji. Pierwszą z nich miała być znajdująca się kilkadziesiąt kilometrów dalej kolejna Jaskinia tym razem o wdzięcznej nazwie Lawa. Dojechanie do niej sprawiło mi chyba najwięcej kłopotów, mimo że droga była nadzwyczaj dobra to brak drogowskazów sprawiał, że ze dwa razy byłem zmuszony nadrabiać kilka kilometrów. Mimo wszystko w końcu udało mi się do niej dojechać. Jak już wcześniej udało mi się dowiedzieć wstęp do niej kosztować miał 200B, ale dzięki temu, że posiadałem bilet zakupiony wcześniej w Parku Narodowym tym razem obyło się bez dodatkowych opłat. Jaskinia okazała się niezwykle duża, ale także łatwa w eksploracji. Wszakże zamontowane na każdym kroku światła i wybetonowane ścieżki to jest to, co turyści lubią najbardziej (no, ale nie ja). Dlatego po spędzonych tutaj może z 20 minutach ruszyłem dalej. Jedyną rzeczą, którą niewątpliwie zapamiętam z wizyty w tej jaskini były ogromne ilości śpiących (podwieszonych na stropie) nietoperzy. Aż korciło, aby narobić tam hałasu i zobaczyć, co się stanie. Po wyjściu z jaskini miałem spory orzech do zgryzienia gdyż czas nieubłaganie mnie gonił (chciałem zdążyć do Kanchanaburi przed zmrokiem) a pozostał mi jeszcze do zobaczenia jeden z najbardziej znanych wodospadów, jakim niewątpliwie był Erawan. Problem leżał w tym, iż do wodospadu miałem około 90km a stamtąd do Kanchanaburi następne 65. Po moich wyliczeniach okazało się, że powinienem zdążyć z powrotem do Kanchanaburi gdzie miałem zarezerwowany nocleg przed zmrokiem. Czym prędzej udałem się, więc w drogę. Pokonanie 90 kilometrów zajęło mi około półtorej godziny uwzględniając krótką przerwę w miejscu gdzie natknąłem się na „wracające z pracy”… słonie, oczywiście wraz z treserami. Chwilka rozmowy z miłymi Tajlandczykami i udało mi się zrobić kilka zdjęć a także wsiąść na jednego ze słoni. Muszę przyznać, że była to jedna z nielicznych rzeczy, których jeszcze do tej pory nie udało mi się zrobić w Tajlandii. Po tej dosyć niezwykłej przygodzie udałem się w dalszą drogę. Do parku narodowego Erawan gdzie znajdował się wodospad o tej samej nawie dotarłem o 16:40, niestety tutaj spotkała mnie bardzo nie miła niespodzianka, okazało się, bowiem że wejście pod wodospad zostało zamknięte dosłownie 10 minut przed moim przyjazdem. Na nic się zdały moje prośby i „błagania”, strażnicy parkowi byli nieugięci. Na osłodę pozostał fakt, że nie musiałbym płacić 200B gdyż bilet wykupiony w poprzednim Parku Narodowym byłby ważny także tutaj. No trudno nie było, co rozpaczać tylko zabrać się w drogę powrotną do Kanchanaburi. Wszakże podczas całej mojej podróży widziałem już tyle niezwykłych wodospadów w tym także te najpiękniejsze w okolicach Tad Lo w Laosie, że jeden mniej na pewno mi nie zaszkodzi. Droga powrotna do Kanchanaburi to jest około 65 kilometrów tym razem zajęła mi 50 minut (szybka jazda po bardzo dobrej drodze). Na miejsce przyjechałem kilkadziesiąt minut przed zapadnięciem ciemności, więc jeśli chodzi o moje wyliczenia okazały się trafne. W związku z tym, iż skuter wypożyczyłem o godzinie 11 wczorajszego dnia tak, więc mogłem go zatrzymać do 11 jutrzejszego dnia. Zostanie mi, więc trochę czasu, aby pokręcić się po okolicy. Jeśli chodzi o moją dwudniową jazdę na skuterze to była ona zdecydowanie najdłuższa podczas całej mojej czteromiesięcznej podróży. Udało mi się przejechać prawie 400 km odwiedzając bardzo wiele wspaniałych miejsc, których na pewno bardzo długo nie zapomnę. Niestety pozostanie także sporo rzeczy, których nie udało mi się zobaczyć na czele z wodospadem Erawan. Prawda jest taka, że aby naprawdę zwiedzić rejony Kanchanaburi i jej przepiękne krajobrazy, niezwykłe wodospady i jaskinie oraz wiele znajdujących się tutaj historycznych miejsc potrzeba pewnie około tygodnia. Na koniec wspomnę jeszcze, że po przyjeździe do „mojego” starego guesthousu okazało się, że niestety pomimo mojej rezerwacji wszystkie tańsze pokoje zostały już wynajęte. (Ja wiedziałem, że tak będzie). Na szczęście obsługa zachowała się w stosunku do mnie bardzo dobrze i zaproponowała droższe lokum z widokiem na rzekę w cenie tego tańszego. Tak, więc nie miałem po prostu, na co narzekać. Tego dnia już nie miałem siły na nic (no może jedynie na trochę rozmów z rodziną na, skypie) więc położyłem się dosyć wcześnie spać. Jak wspomniałem jutrzejszego dnia chciałem wstać trochę wcześniej to znaczy coś około godziny, 9 aby mieć jeszcze ze dwie godzinki na pojeżdżenie na skuterze w okolicach Kanchanaburi (mając na myśli po okolicach chodziło mi o nie oddalania się na więcej nić 10 km od miasta).